Tak właśnie wyobrażam sobie sielskie wakacje, które przeżyłam i do których mam nadzieję powracać

poniedziałek, 3 września 2012

Dość!

Moje sielskie wakacje zaczęły się dramatycznie. Obudziłam się o 5 rano z minutami z dziwnym uczuciem lęku. To miał być ciężki dzień z kilkoma ważnymi spotkaniami i wykluczoną przerwą na lunch. Wszystko miałam poukładane co do minuty. Argumenty za i przeciw, wizję ostrego starcia z urzędnikami i uprasowaną koszulę na wieszaku w garderobie. Zerwałam się z łóżka choć budzik jeszcze nie dzwonił i z wysiłkiem zaczęłam tłoczyć powietrze do płuc. Najzwyczajniej w świecie nie mogłam swobodnie oddychać. Wpadłam w panikę i pobiegłam na dół do kuchni. Na szafce stała stara dobra nalewka „Sen i nerwy” od Bonifratrów. Znałam się z tą miksturą aż za dobrze. Znowu te nerwy, pomyślałam, i wyciągnęłam rękę po butelkę. Nic z tego. Ręka też odmówiła posłuszeństwa. Wisiała zdrętwiała jak kawałek drewna wzdłuż ciała.

Usiadłam na kuchennym stołku w strachu, że za chwilę upadnę. Z każdą sekundą czułam jak odrętwienie z ręki przenosi się na całą połowę ciała. Zachciało mi się płakać. Ciało odmawiało współpracy. Teraz?! To teraz się mam poddać? Jak tak blisko do zakończenia kluczowych projektów? Jak tak dużo spraw mi powierzono? Jak mam prawie w garści to nad czym pracowałam przez ostatnie pół roku?! Siedziałam przy kuchennym oknie kompletnie bez czucia zipiąc powietrze jak astmatyk. Mijały godziny. Nalewka nie koiła już niczego. Nerwy rozszalały się na dobre.

Tego dnia nie odbyłam żadnego z planowanych spotkań. Koszula nietknięta została na wieszaku. Nie miałam siły na jakikolwiek ruch a tym bardziej działanie. Ciało darło niemiłosiernie a ja siedziałam ze wzrokiem wbitym w tuje rosnące za kuchennym oknem. Po dziewiątej podniosłam się ze stołka i podeszłam do telefonu. Moja wiadomość do matki-firmy była krótka i rzeczowa – „Nie wracam, zabierzcie swój samochód sprzed mojego domu. Składam wymówienie”.

Decyzja

Bilet nad morze kupiłam bez zastanowienia. Po wejściu do autobusu uderzyło mnie dziwne uczucie wyobcowania. Tyle lat odgrywałam ważną panią w drogim aucie z klimatyzacją. A tu ludzie prości, studenci, starsze kobiety, matki z dziećmi bez laptopów z mobilnym łączem i wiecznie rozdzwonioną komórką. Taka stara, nowa sytuacja.
Usiadłam przy oknie na samym końcu autobusu. Każdego z wchodzących i wychodzących pasażerów pochłaniałam wzrokiem, jakbym nigdy wcześniej nie żyła i właśnie spadła z nieba na ziemię przed paroma minutami. Otworzyłam górną część okna. Do autobusu wpadło chłodne powietrze. Inne niż zwykle. Jakby z większą ilością tlenu. Żywe. Tańczące. Świeże. To będą dobre wakacje!



Dom




Do państwa Stasiaków dotarłam bez problemów. Tu czekał już na mnie Adam. Tyle razy namawiał mnie na odpoczynek. W końcu pojechał sam. Mojej nagłej wizyty wcale się nie spodziewał.
- Coś ty zrobiła?! – przywitał mnie z wszystko mówiącym uśmiechem na ustach - tak zostawić biedną firmę w potrzebie… – wyraźnie drwił sobie ze mnie i całej tej niecodziennej sytuacji. Po tylu latach spędzonych razem zdążył się przyzwyczaić do samotnych wyjazdów i moich ciągłych wymówek podpartych wiecznie żywym hasłem „gonią mnie terminy”.
- więcej tam nie wrócę – oświadczyłam krótko - porozmawiamy o tym później. Teraz pokaż mi tych twoich Stasiaków i wszystkie te cuda – wyrecytowałam jednym tchem łapiąc Adama za rękę w nadziei na udany spacer po ogrodzie.

Adam jak zwykle miał rację. Dom Stasiaków zachwycał każdym kątem. Gospodarze
przyjechali tu z Niemiec, gdzie zarobili trochę grosza i kupili dom w opłakanym stanie. Stał samotny na wzgórzu. Z oberwanymi okiennicami, odpadającym tynkiem i zapomnianą przez listonosza skrzynką na listy. Jedynie nietoperze i polne myszy ciągle o nim pamiętały wracając co noc pod jego dach. Koło domu praktycznie nie dawało się swobodnie przejść. Nawłoć na spółkę z krzakami dzikiego głogu zajęła całe podwórze i przydomowy ogród. Prawie nie było widać jabłoni a co dopiero mówić o zagłuszonych krzakach porzeczek i agrestu rosnących tu i tam. O przejściu bez porządnej maczety nie było mowy. Dom wymagał gruntownego remontu toteż stał nietknięty latami. Potencjalni nabywcy przychodzili i odchodzili, oglądali i załamywali ręce. Próbowali negocjować cenę, że niby to i tak do rozbiórki, że niby to na odludziu, że niby to ruina… Kręcili nosami, wzruszali ramionami i jak zawsze kończyło się na niczym. Dom spokojnie czekał i marniał… Stasiakowie zjawili się tu pewnego roku wczesną wiosną. Mieli pomysł i trochę gotówki. Ktoś powiedział im o starym domu na wzgórzu, że jest, że czeka, że nędzny, ale może…. Przyjechali zerknąć. Właśnie zaczynała się wiosna, słońce zdążyło już ogrzać zmarzniętą ziemię na tyle, że tu i ówdzie nieśmiało swoje głowy powystawiały pierwiosnki a miejscowe wróble kręciły się jak poparzone szykując sobie gniazda gdzie który mógł. Stasiakowie stanęli przed domem pomiędzy dwoma starymi kasztanami wyznaczającymi wjazd do siedliska i od razu wiedzieli, że tu jest ich dom. Bez namysłu podpisali akt notarialny i zabrali się do przywracania staruszka do życia. O rozbiórce nie było mowy. Odbudowa trwała rok. Latem Stasiakowie mieszkali w prowizorycznym ogrodowym domku postawionym na prędce w ogrodzie, potem przenieśli się do środka pomieszkać - jak mówili „na ciepłym placu budowy” - do następnego lata. Dzień po dniu wyłaniały się kolejne pokoje, łazienki, kuchnia z malutkimi oknami i jadalnia, salon z narożnym kominkiem i ceglanymi ścianami, ogród spod łodyg i korzeni nawłoci i stara studnia. Właściciele pracowali równie ciężko jak wynajęci pracownicy. Stasiak sam zrywał starą drewnianą podłogę i składał dechy na stercie pod wiatą. Nie chciał tego zajęcia powierzać nikomu – tak dobrej dechy – mówił – nigdzie się teraz nie znajdzie, a podłoga będzie z niej jak nowa. Stasiakowa rozkładała rano warsztat i do wieczora szlifowała odzyskane dechy i własne palce przy okazji do żywego. Potem woskowali je razem szmatkami i podłoga wracała na swoje miejsce. Jak nowa. Po podłodze na warsztat wjeżdżały stare meble, resztki zapyziałych landszaftów, poniemiecki kamień z napisem gotycką czcionką, wiekowy rower i piecowe kafle. Lata spędzone w zagranicznym ordnungu nauczyły Stasiaków poszanowania dla tego co jest. Stasiak nie raz wybiegał za pracownikami pakującymi do wywózki jakąś stertę gratów - To się mi jeszcze przyda panowie! – wołał za nimi utyskując pod nosem na ludzką marnotrawność i wdrapywał się na kontener żeby spod ton gruzu i toreb po cemencie wygrzebać starą, mosiężną klamkę do drzwi. Dom miał być taki jaki był. To co się dało Stasiakowie odzyskiwali od razu nastrzykując przy okazji nowym życiem, to czego nie zdołali uratować znajdowali na targach staroci, internetowych aukcjach i w sąsiednich szopach. Taki mieli dar. Przywracania do życia.




Adam był już u nich kilka razy. Nie raz też opowiadał mi o widoku z okien, o kozach, o wspaniałym serze, o zapachu łąki za płotem i grzybach z lasku za wydmami. Wszystko to miałam poznać teraz sama.
Jako pierwszy dech zaparł mi widok ze wzgórza. Stanęłam na brzegu ogrodu. Przede mną trochę w dole pod jabłonkami pasło się stadko szarych kóz. Dreptały sobie nie ogrodzone pod drzewami pobrzękując swoimi dzwonkami. Za nimi tworząc coś w rodzaju płotu górowały wyniosłe malwy i bordowe naparstnice. Usiadłam na kamieniu obok schodków prowadzących w dół.
- O kurcze!” – wyrwało mi się samo - i ty tu byłeś i nic mi nie powiedziałeś?! – odwróciłam się z wyrzutem do Adama.
- Żartujesz?! Tysiąc razy cię tu próbowałem zaciągnąć. Z resztą, nic nie mów tylko siedź i odpoczywaj. Przyniosę nam herbaty – powiedział wyraźnie zadowolony z mojej obecności.

Zostałam sama. Podparłam głowę rękoma i zamknęłam oczy. Powietrze pachniało latem, słońcem, pobliskim morzem i obietnicą zasłużonego odpoczynku. Cisza przerywana pobrzękiwaniem kozich dzwonków była mi tak bardzo potrzebna, tak bardzo droga a jednocześnie taka nierealna. Siedziałam jak zaczarowana poddając się działaniu życzliwego, czerwcowego słońca. 
Moją medytację przerwał wilgotny stempel psiego nosa na policzku. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że nie jestem sama. Korek! Kudłaty owczarek gospodarzy uśmiechnął się do mnie swoim psim sposobem i przykucnął obok żeby popatrzeć na krzątające się kozy. Kochane psisko. Znałam go tylko ze zdjęć a dziś siedzi koło mnie i podtyka mi łeb do głaskania. To nie mogła być ta sama planeta. Uszczypnęłam się w rękę i spojrzałam na zegarek. Dochodziła dwunasta. Dwunasta? Dopiero. Czy ktoś zatrzymuje tu nawet czas?


W nowej rzeczywistości

Rano obudziło mnie pianie koguta. Leżałam w łóżku z naciągniętą pod brodę kołdrą i uśmiechałam się do siebie jak dziecko. To był prawdziwy kogut! Jak 100 lat temu w poprzednim życiu, kiedy budziłam się latem u babci na wsi i biegłam z pustą bańką po mleko do sąsiadki. Do ust automatycznie nabiegły mi śliny. Mleko od krowy! Tak, takie mleko i pajda razowca z powidłami – pomyślałam łakomie. Jeśli mają tu i takie rzeczy nie wrócę do domu nigdy. Przed oczami po kolei stawały mi obrazy z dzieciństwa: kręcenie bańką z mlekiem tak, żeby się nie wylała ani kropla, obieranie czosnku do kiszenia ogórków, babcia z garnkiem gotowanych kartofli dla zwierząt, wyprawa na wyspę po muszelki, ogniska nad Wisłą, zapach topoli wieczorem i zacierkowa na śniadanie. To wszystko skończyło się wieki temu. Teraz byłam tutaj. Bezrobotna, zmęczona, z wyczerpanymi bateriami. Usiadłam na łóżku z nogami wyciągniętymi przed siebie, Adam spał spokojnie nakryty jak zwykle tysiącem poduszek. Nie chciałam go budzić. Wstałam i wywędrowałam na taras z kubkiem ciepłej herbaty. Korek w dole ogrodu znów pilnował ruchliwego stadka. Odwrócił się na mój widok i wesoło pomerdał ogonem. Mądre, dobre psisko. Jestem tu zaledwie od wczoraj a on wita mnie jak swojego. Uśmiechnęłam się i machnęłam mu ręką na powitanie. Pies podskoczył w miejscu z radości i znów przysiadł spokojnie skupiając się na kozach jakby sobie przypomniał, że przecież cały czas jest w pracy. Usiadłam na drewnianych schodach i zdjęłam buty. Poranne słońce zdążyło już dobrze nagrzać stare deski, które teraz oddawały mi swoją łagodną energię. Poczułam się nieskończenie szczęśliwa. Ten dom, ci ludzie, ten pies i morze, gdzieś tam za horyzontem – to wszystko było takie wspaniałomyślnie, genialnie proste. Wystarczyło tu tylko przyjechać. I być.


Na wolności

Pierwszy obiad na wolności dostałam za darmo od lasu.
- gdzie będziemy dzisiaj jedli? – spytałam Adama polegującego w rozciągniętym między drzewami hamaku.
- tutaj.
- jak to tutaj? – spytałam z niedowierzaniem spodziewając się raczej czegoś w rodzaju „pojedziemy do knajpy, na pizzę, na kebab… do miasta”.
- no rozejrzyj się dokoła – skinął ręką leniwie podnosząc głowę - tu jedzenie znajdziesz na każdym kroku. Stasiakowie upieką nam chleb. Już zamówiłem. Za parę minut idę po mleko do sąsiadów a potem nazbieramy sobie grzybów do kaszy gryczanej. A jak się trafi po drodze jakaś jabłonka to na wieczór będziesz jadła placki z jabłkami. Może być?
- może! – krzyknęłam z zachwytu - sto lat nie jadłam takich placków…
- czas najwyższy. To co, idziemy? – spytał schodząc z hamaka.
- gdzie?
- no po mleko…
- ach tak, mleko. Od krowy? – spytałam bez zastanowienia.
- no przecież nie od kota… Ach ty moja businesswoman. To jest wieś. Tu nie chodzi się do Piotra i Pawła. Bierz koszyki i bańkę z werandy. Idziemy.  

Zapach tamtej gryczanej z leśnymi grzybami zabiorę ze sobą do grobu. Jeszcze wczoraj jadłabym cokolwiek byle szybko. Dziś siedziałam rozparta na trawie pod wspaniałym sielskim niebem z dymiącym talerzem gryczanej z grzybami na kolanach i nie mogłam się nadziwić jak wiele wspaniałych rzeczy odstawiłam na całe lata do lamusa.

niedziela, 2 września 2012

Morze

Morze wyłoniło się przede mną nagle. Wielkie. Po horyzont. Spokojne. Z niebem wchodzącym do wody. A może na odwrót. Byłam tu pierwszy raz. U nas w domu jeździło się nad jeziora i w góry. Nad morzem nie byłam nigdy. Zatrzymałam rower, którym przyjechałam tu od Stasiaków i weszłam bosymi stopami na piasek. Pierwsze wrażenie było zaskakujące. Piach znałam jedynie z placu budowy moich rodziców i Wiślanych łach za miastem. Szorstki i gruby. Nie miał nic wspólnego z tutejszym atłasem. Nie mogłam uwierzyć w różnicę.
- to naprawdę jest piasek? – spytałam z niedowierzaniem Adama.
- a co innego? – dziwił się mojej niewiedzy.
- taki miły?! Jak ten w klapsydrze do gotowania jajek. Jak ją kiedyś rozbiłam to właśnie taki piach się wysypał. Jakie to miłe. Przejdziemy się brzegiem?
- poczekaj oddamy rowery do przechowalni tu obok. Przejdziemy się do tamtego zakrętu, zjemy rybę, tam jest najlepsza i wrócimy za jakąś godzinkę, półtorej…
Adam miał wszystko pod kontrolą. Był tu nie raz, znał każdą dziurę i dziuplę. Wiedział gdzie kupić dobrą rybę i kto smaży je najlepiej. Wiedział, że nad morzem je się to co pływa tutaj a nie norweskiego łososia, że flądra powinna mi raczej smakować i że na końcu miasteczka jest niezła wędzarnia a jak się pospieszymy to zdążymy przed zamknięciem stoiska z najlepszymi śledziami w okolicy. Nie mylił się. Jak zwykle. Flądra naprawdę bardzo mi smakowała. Do kitu z norweskim łososiem! Niech żyje Bałtyk! 



C2H5OH


Z gospodarzami zaprzyjaźniłam się ot tak. Bo też nie można się było z nimi nie zaprzyjaźnić. Wieczorami siadywali razem z nami na tarasie i godzinami opowiadali o swoim życiu, domu, remoncie i problemach z nim związanych. Mieli czas. Nikt ich nie gonił, większa grupka gości miała przyjechać dopiero w lipcu. Byliśmy tylko my i oni no i oczywiście Korek, który jak tylko zakończył pilnowanie stada rozkładał się na deskach tarasowych i słuchał naszych rozmów podnosząc tylko głowę od czasu do czasu gdy Stasiak podrzucał mu jakiś lepszy kąsek. Lubiliśmy te wspólne wieczory. Stasiakowa wyciągała swoją wspaniałą morelówkę i rozmowy stawały się jeszcze bardziej żarliwe. Czuliśmy się raczej jak u swoich niż w gościnie. Czasem spotyka się ludzi, z którymi wchodzi się w rezonans po minucie rozmowy. Tu było tak samo. Dzieliła nas spora różnica wieku i doświadczeń a jednak czuliśmy się sobie równi. Taki miły, wyjątkowo miły, dodatek do prawdziwie sielskich wakacji. Ludzie z krwi i kości. Normalni. Zwyczajni. Jak my.

 
Pewnego dnia po obiedzie Stasiak zatrzymał mnie przed wejściem do domu.
- Pani Kasiu, pani pójdzie ze mną – kiwnął na mnie palcem rozglądając się na boki czy nikt nie idzie.
- A co się stało panie Andrzeju? – zapytałam ciekawie.
- Mam pewien problem, może pani coś poradzi, farmacji się pani uczyła to to samo co chemia, może coś pani do głowy przyjdzie… - zagaił tajemniczo.
- Chemii? No, uczyłam się i to całkiem sporo ale co to ma do rzeczy? – wzruszyłam zaskoczona ramionami.
Stasiak poprowadził mnie do małego letniaka koło szopy dla kóz. Wszedł pierwszy i odsunął stare deski oparte dołem o podłogę a górą o belkę stropową. Wsunął się między nie i skinął na mnie palcem żebym i ja weszła.
- Mam tu taką małą tajemnicę – powiedział wskazując na imponujący zestaw do destylacji bimbru – proszę zerknąć.
- Święci pańscy! – zaskandowałam ciut za głośno -no nie taka mała ta tajemnica, panie Andrzeju, toż to jest prawdziwe laboratorium! – dodałam zciszając nieco głos i przyglądając się destylarce z nieukrywanym zachwytem. Pięknie wykonany sprzęt ze spawanej nierdzewki z imponującą kolumną do rozdziału frakcji, deflegmator, wężownice, jednym słowem chapeau bas!
- Żona nic o tym nie wie, rzecz jasna, ja tu sobie na razie ćwiczę, pani wie, mam takie winko co nie bardzo dobre mi wyszło i bym chciał przedestylować. Winko niedobre ale bimberek może by z tego wyszedł. Ale coś nie idzie… – rozłożył ręce Stasiak.
- A podłączył pan wszystko jak trzeba? Tutaj grzanie, tu chłodzenie, wpuszczamy dołem, wypuszczamy górą, temperatury pan pilnuje i powinno kapać – wymieniłam szybko podstawowe zasady destylacji – Gdzie ma pan to wino? Zaraz spróbujemy – zapaliłam się do roboty jak nigdy.
Stasiak wytoczył pokaźny balon z wiśniowym nastawem. Owoce wirowały w soku spieniając go porządnie.
- Pan tu wleje trochę tego wina. Podgrzejemy i poczekamy – zaleciłam Stasiakowi.
Stasiak przechylił balon i napełnił dolny zbiornik winem. Podpalił palnik pod zbiornikiem i podsunął mi mały stołeczek żebym sobie usiadła.
- I co teraz? – spytał zniecierpliwiony.
- No co teraz. Teraz czekamy. Zacznie parować to włączymy wodę. Jak się zacznie skraplać podstawimy szklankę. Wypijemy pańskie zdrowie i udamy, że nas tu nie było – odpowiedziałam szczerze zadowolona z udziału w całej tej procedurze. Nie raz na studiach podekscytowana jakimiś zajęciami w laboratorium namawiałam ojca na podobny eksperyment. Nigdy się nie zgodził a tu takie zrządzenie losu i niespodzianka. Byłam zachwycona.
- No zaczyna kapać – zauważył Stasiak – pani da tą szklankę – zwrócił się do mnie pokazując mi naczynie stojące na półeczce za moimi plecami.
- No dobra, łapiemy.
Kapało porządnie, w kilka minut złapaliśmy jedną czwartą szklanki. To już coś.
- Pan próbuje czy ja mam spróbować? – zapytałam podekscytowana Stasiaka.
- No niech pani spróbuje – odpowiedział – goście mają pierwszeństwo – uśmiechnął się zacierając ręce.
Podniosłam szklankę do ust i wypiłam parę atomów spodziewając się piekielnego ognia.
- Panie Andrzeju to jest woda! – powiedziałam zdziwiona brakiem piekącego smaku.
- Woda. No właśnie. Mi to samo wychodziło, a robiłem tak jak pani. To o co tu chodzi? Sam już nie wiem. Złą maszynę mi sprzedali. A mówiłem, że ma być porządna. Już ja ich dorwę… - denerwował się Stasiak.
- Niech pan poczeka, zaczekamy co będzie dalej, może to tylko przedgon, może frakcja właściwa jeszcze nie zeszła, nie histeryzujmy – próbowałam uspokajać Stasiaka.
Czekaliśmy dobra godzinę. Łapaliśmy wszystko co wypływało z kolumny za każdym razem stwierdzając zupełny brak alkoholu. Stasiak załamywał ręce, mi brakowało pomysłów na poprawę procesu. Woda przestała w końcu ciec i cały proces skończył się niczym.

 
Wyszliśmy zrezygnowani z szopy i usiedliśmy na ławce przed domem. Wszystkie zasady i teorie, które przychodziły mi do głowy nie przyniosły efektu. Stasiak wyraźnie posmutniał.
- Panie Andrzeju jak słowo daję nie wiem co jest. Wężownice wpięliśmy dobrze, temperatura była, obieg zamknięty, nigdzie bokiem nie uchodziło, wszystko szczelne jak trzeba, aparatura pierwsza klasa, jak słowo daję nie wiem… - myślałam głośno podsumowując wszystko jeszcze raz.
- Maszyna do kitu, mówię pani. Kupę kasy ode mnie wzięli a maszyny dobrej nie zrobili…Maszyna do kitu – bulwersował się Stasiak.
- No bo wino chyba dobre panie Andrzeju? – zapytałam retorycznie.
- Jak to? Że co ma pani na myśli? – odparł zaskoczony.
- No, że wychodziło się jak trzeba i tak dalej…Ile chodziło miesiąc, dwa? - zapytałam pewna strzału w dziesiątkę.
- A w zeszłym tygodniu nastawiłem... To za krótko?! – podniósł smutny wzrok gospodarz.
- Masz ci los! Ale z pana gorzelnik! – wybuchnęłam śmiechem – Niech pan doda cukru do reszty i odstawi na parę tygodni. Na Matki Boskiej Zielnej jeszcze raz podpalimy pod kociołkiem i jak mi Bóg miły nie wyjdzie pan trzeźwy z letniaka! – pocieszyłam strapionego Stasiaka, który wyraźnie poweselał i zatarł ręce usłyszawszy obietnicę rychłego sukcesu zakrapianego prawdziwym bimbrem.
- już pędzę po cukier! - podskoczył energicznie z ławki i zniknął za drzwiami spiżarni...
  
I tak to chcąc nie chcąc przyczyniłam się do wzrostu spożycia alkoholu w województwie zachodniopomorskim.

Ziołowa apteka



Jogini pojawili się u Satsiaków w połowie lipca. Wróciliśmy właśnie z Adamem z plaży kiedy w drzwiach powitała nas brodata postać w białej płóciennej tunice i turbanie na głowie.
- Dzień dobry – powiedział lekko zmieszany Adam.
- Sat nam – brodacz składając ręce jak do modlitwy ukłonił się nam na powitanie.
Na szyi połyskiwał mu jakiś łańcuch z wisiorem a turban nad czołem spinało coś okrągłego jakby broszka. 
- Sat co? – spytałam po ciuchu Adama oglądając się za wychodzącym na podwórze zjawiskiem.
- A nie wiem, coś tam sat…To chyba ci jogini co mieli przyjechać w lipcu.
Z jadalni wysypało się jeszcze kilka białych postaci w turbanach. Kobiety i mężczyźni. Młodsi i starsi. Wszyscy pozdrawiali nas na powitanie tymi samymi słowami. Spojrzeliśmy z Adamem na siebie i jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem. A to ci dopiero!  
- Czuję, że nie będzie nam z nimi nudno – powiedział Adam patrząc przez okno na zbierających się przed domem brodaczy – ciekawe co oni tu będą robić? Może i nas czegoś nauczą. Kto wie?
Podeszłam do okna żeby przyjrzeć się towarzystwu. Na podwórku stała grupka ubranych na biało ludzi a każdy z nich niósł pod pachą białą baranią skórę i kocyk, ci którzy nie mieli skór nieśli maty albo grube koce. Czekali na swojego brodatego guru i rozmawiali ze sobą. Po chwili nadszedł i on, ukłonił się wszystkim a potem poprowadził grupę do wielkiego namiotu rozstawionego specjalnie dla nich w ogrodzie. Usłyszeliśmy hinduską jakgdyby muzykę i śpiew. Jogini zaczynali swoją tajemną praktykę.

Od Stasiaków dowiedzieliśmy się, że to nie taka zwykła joga tylko coś więcej.
- Oni tu proszę państwa będą nie tylko ćwiczyć ale też medytować i oczyszczać organizm specjalną dietą– wyjaśniła zwięźle Stasiakowa – dla mnie samej to będzie dobra szkoła jazdy. Na jutro zażyczyli sobie sałatkę z pokrzywy na obiad…Jakbym wiedziała to by mąż tej łąki za domem kosić nie kazał a tak to tylko bieda…
- Niech się pani nie martwi – poklepałam Stasiakową po plecach – my z Adamem pojedziemy wieczorem na łąki i się narwie tej pokrzywy, tam jest tego w bród. To dobrych ma pani gości, tani w utrzymaniu – zażartowałam siadając z kubkiem kawy przy kuchennym stole.
- A tak, tani, tylko nabiegać się trzeba będzie po lesie i łąkach. Pani patrzy – pokazała mi kartkę z jadłospisem – zwykłego mielonego to oni przecież nie zjedzą, o tu herbata z liści malin, a tu co? Nostrzyk? No masz. A jak to wygląda? – załamała ręce Stasiakowa i zrezygnowana przysiadła koło mnie.
- Pani się nie martwi przecież mówiłam, że jestem po farmacji. Kto ma się na ziołach znać jak nie farmaceuta. Ile tego pani przynieść? Dla mnie to sama przyjemność. – Spojrzałam na kartkę z jadłospisem – A jabłek też pani przynieść na ten podwieczorek? Będę szła po zioła to mogę zebrać spod jabłonki przy lesie.
- Jak ja się pani wypłacę za taką pomoc pani Kasiu? – uśmiechnęła się Stasiakowa rada, że o nostrzyk już się martwić nie musi.
- Dobrym słowem – Pani Teresko – no i może jeszcze kieliszeczkiem tej wspaniałej morelówki wieczorkiem na tarasie – odpowiedziałam w sumie zadowolona, że na coś mogę się przydać gospodarzom.
- A to nie ma sprawy. Morelówka będzie – Stasiakowa zawinęła rękawy i podreptała z koszykiem do ogrodu po buraki i lubczyk na obiad dla joginów. Tak przynajmniej polecono jej w rozpisce choć zupełnie tego nie była w stanie pojąć jak na obiad można zadowolić się jedynie gotowanym burakiem i kawałkiem zielonego…

Jogini praktykowali u Stasiaków dwa tygodnie. Ani się nie obejrzałam jak po udanym zbiorze nostrzyka zostałam ich nadworną zielarką i konsultantem od spraw medycznych. Codziennie miałam nowe zamówienia. A to na babkę lancetowatą, a to na szałwię, a to znów na dziurawiec i macierzankę. Oni zamawiali. Ja zbierałam. Wiązałam zebrane pędy w pokaźne bukiety i wraz z instrukcją użytkowania wręczałam je któremuś z brodaczy. Czasem sama dawałam im coś extra co akurat udało mi się znaleźć zupełnym przypadkiem. Słuchali moich zielarskich porad w największym skupieniu i skrzętnie zapisywali dawkowanie w swoich białych notatnikach sprawiając mi tym samym niezwykłą, nieopisaną radość. Wiedza, o którą prosili nie kosztowała mnie nic. Po prostu otwierałam odpowiednią szufladkę w pamięci i wyjmowałam to co tam było. To był akurat mój konik. W liceum lubiłam botanikę najbardziej a na studiach rozpoznawanie ziół w proszkach i granulatach, przypominanie sobie wiadomości z ziołolecznictwa było dla mnie samej jak magiczny powrót do przeszłości kiedy z kluczem do identyfikacji w ręku chodziłam na łąki zadając każdej napotkanej roślinie pytanie „jak się nazywasz?”. Cała ta zielna wiedza wyrosła i rozkwitła niespodziewanie dla mnie samej teraz. Zaskakujące jak w różnych kierunkach potrafi pchnąć nas życie… 



    

Zamek podstawy


Adam twierdząc, że nie będziemy się nudzić z joginami jak zwykle się nie pomylił. Kiedy chodziło o zwykłą usługę ziołozbieractwa byłam zachwycona, kiedy zaczęli się radzić w sprawach bardziej lub mniej medycznych dostawałam lekkiej zadyszki. Tłumaczyłam, że przecież lekarzem nie jestem, że przecież się nie znam, że na lekach i ziołach może i tak ale diagnozować nie potrafię a w zasadzie nawet nie mam prawa…Dla nich nie miało to najmniejszego znaczenia. Wszyscy jak jeden twierdzili to samo – nie lubimy lekarzy, jedyne w co wierzymy to odpowiednia dieta i zioła, no to co pani radziłaby na takie i takie dolegliwości?…Ja znowu swoje, a oni swoje. Próbowałam dopasowywać jakieś rośliny do objawów, którymi mnie częstowali, przykładaliśmy babkę na stłuczenia i parzyliśmy miętę na niestrawność. W końcu jakby nie było przysięga sprawowania opieki farmaceutycznej obowiązywała mnie cały czas. Schorzenia były banalne toteż rola znachora, której ode mnie oczekiwano wychodziła mi dość dobrze. Aż do czasu legendarnej wizyty pana Waldka. Waldek zapukał do mojego pokoju przed południem. Właśnie wracał z porannej praktyki z baranią skórą pod pachą. Uchylił delikatnie moje drzwi i zapytał czy miałabym dla niego kilka minut.
- Ależ oczywiście, proszę śmiało – skinęłam na Waldka ręką odsuwając wiązkę wrotyczu, który właśnie miałam w planie rozdzielić na małe pęczki – w czym mogę pomóc? – zapytałam gościa.
-   Widzi pani to jest trochę delikatna sprawa. Odczuwam w moim ciele zaburzony przepływ energii. Wszystkie czakramy pracują dobrze. Nawet czakram aury się rozjaśnił. Natomiast czuję wyraźne zaburzenia mulbandhu…Rozumie mnie pani? – spytał widząc moje wielkie oczy.
- Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia – odparłam bez ogródek rozkładając ręce.
- Mulbandh, inaczej zamek podstawy. Kieruje energię Prany w dół, a energię Apany do góry do punktu pępka – wyjaśnił zaciemniając wszystko Waldek.
- Acha. Czyli co? – zapytałam jeszcze raz wyraźnie zmieszanego jogina.
- Pani Kasiu, pani nie ćwiczyła nigdy jogi? Jakby to pani zobrazować… – zastanawiał się przez chwilę pan Waldemar.
- No nie, nie ćwiczyłam. Mało rozumiem z tego co pan do mnie mówi. Może niech mi to pan pokaże jakoś…- zaproponowałam nie spodziewając się najgorszego.
- o właśnie! – zatriumfował Waldek, który na potrzeby kursu jogi kazał się nazywać Radża – dokładnie tak, ja to pani po prostu pokażę, to jest o tu – Waldek Radża jednym sprawnym ruchem opuścił portki do kolan i stanął przede mną jak go Bóg stworzył dzierżąc przyrodzenie w garści – to jest dokładnie tu – wskazywał triumfalnie na miejsce dokładnie u samej podstawy…
- Panie Waldku! Na Boga! Niech pan się trochę okryje! Mówiłam, że nie jestem lekarzem! Co ja mogę pomóc panu na schorzenia khmm…zamka podstawy?! – wybuchnęłam porządnie zmieszana całą sytuacją.
- Przepraszam najmocniej – kontynuował uparcie Waldek Radża – ja w lekarzy nie wierzę,  niech Pani spojrzy, ja czuję, że tam coś urosło.
Przeżegnałam się dwa razy na oczach Waldka wprawiając go tym samym w osłupienie.
- Mam panu obejrzeć zamek podstawy? O to mnie pan prosi? – zapytałam z niedowierzaniem.
- Tak! – krótko odrzekł jogin patrząc mi prosto w oczy żeby podkreślić powagę sytuacji.
- I nie tknie mnie pan przy tym w żaden sposób i zasłoni się trochę od przodu przy tej robocie a potem o wszystkim zapomnimy?
- Jak najbardziej. Dyskrecja przede wszystkim. Pani opinia jest dla mnie bardzo istotna. Ja się lekami truł nie będę. Tylko pani zobaczy a potem doradzi mi jakich ziół powinienem używać i będę to robił – pan Waldek nie poddawał się w swojej determinacji – bez sprawnie działającego mulbandhu cała praktyka Kundalini nie ma żadnego sensu…
- Dobrze. Niech pan to pokaże – z trudnością powstrzymywałam śmiech, który drążył moje wnętrzności już od dobrych 5 minut.
Waldek Radża przesłonił cenny front i odsłonił przedmiotową przestrzeń.
- O tu – wskazał na pokaźną ciemną narośl palcem.
Odsunęłam się trochę a potem przysunęłam żeby upewnić się co do przypuszczeń.
- Jasna dupa! – wyrwało mi się samo na widok bąbla – zamek podstawy mówi pan? – zwróciłam się do Waldka jawnie rozbawiona, nie mogąc już opanować śmiechu – testamentu niech pan jeszcze może nie spisuje, mam dla pana dobrą wiadomość. Będzie pan żył a energia Kundalini przepłynie panu jak Niagara prosto od mulbandhu aż po samą aurę. Tylko musi pan sobie usunąć tego kleszcza spomiędzy nóg. Ładnie się zdążył ożłopać tej pańskiej energii podstawy. Piękna hodowla panie Waldku. Pogratulować!
- Kleszcz?! – uśmiechnął się z niedowierzaniem jogin poprawiając na głowie turban – o masz! Jest pani pewna?
- Książkowy, panie Waldku. Książkowy. Ma pan jakieś szczypce? Niech pan kogoś poprosi z kolegów. Sam pan tego raczej nie usunie. Zna pan jakiegoś dobrego ślusarza od zamków podstaw? – zażartowałam z Waldka rozbawiona całą sytuacją.
- Żartuje sobie pani ze mnie. A to poważne sprawy. Zablokowany mulbandh to koniec dla jogina. Ale to nic. Poradzę sobie. No to mnie pani uspokoiła. A już się bałem, że bez szpitala się nie obejdzie. A ja nie wierzę w lekarzy…
- Tak, już pan mówił. Wszystkiego dobrego panie Waldku. I niech energia Kundalini będzie z panem! – pożegnałam wychodzącego na korytarz pacjenta.
- Sat nam! – odpowiedział ucieszony.
- Niech będzie i sat nam – odpowiedziałam zamykając drzwi.
Przy Waldku próbowałam nad sobą panować, teraz gdy wyszedł padłam na łóżko skręcając się ze śmiechu. „Zamek podstawy” – to dobre, muszę to sobie gdzieś zapisać! Dawno nic mnie tak nie ubawiło. Podeszłam do brulionu z kartkami i wyciągnęłam jedną z nich. Zapisałam słowa Waldka a po chwili zastanowienia i ponownym ataku śmiechu wywiesiłam na swoich drzwiach drugą kartkę, na której widniał sporządzony wielkimi jak woły literami napis „NIE JESTEM LEKARZEM!”

Dzień za dniem

Każdy dzień w siedlisku zaczynaliśmy od długiego leniwego śniadania. Potem kawka, coś słodkiego, hamak, książka, długi spacer. Jeśli padał deszcz zalegaliśmy w pokoju kominkowym, gdy świeciło słońce siadaliśmy na zewnątrz. Jedliśmy to co było na miejscu. Chleb od Stasiaków, ser od kóz i mleko od krowy sąsiadki. Po grzyby chodziliśmy do lasu, po jabłka wskakiwaliśmy do rowu przy drodze gdzie rosła stara jabłonka, po warzywa jechaliśmy w piątek na jarmark ze Stasiakiem. Wystarczyło tylko wyjść z domu żeby wrócić z czymś zjadliwym. A to szczaw się znalazł na łące a to kubek malin w lesie, a to znowu garść jeżyn albo kurki do jajecznicy. Wspaniałe, pachnące, proste. Do miasta nie jeździliśmy prawie wcale. Nie potrzebny był nam ani tłum ani większa cywilizacja. Na plażę zaglądaliśmy wieczorami kiedy plażowicze zwijali już swoje parawanowe zasieki i odsłaniał się wspaniały widok morza sięgającego po horyzont. Czekaliśmy na magiczny zachód słońca wydłubując pestki ze słonecznika leżącego między nami na piasku a po zakończonym spektaklu i długim spacerze wzdłuż brzegu wracaliśmy rowerami do domu. Mijała spokojna noc a następnego dnia znów budziliśmy się przy pianiu koguta i jako pierwsza przychodziła nam do głowy jedna jedyna myśl: „jak dobrze jest mieć święty spokój”.


Zwierzyniec

Koza domowa

Koza to zaiste osobliwe stworzenie boże. Kręci się tu i tam podskubując prawie wszystko co stanie jej na drodze, łazi, krząta się, hałasuje dzwonkiem przy okazji robiąc mleko. Kozy u Stasiaków miały jak w raju. Ani nie ogrodzone ani szczególnie pilnowane. Jeden tylko Korek co i rusz poganiał je na miejsce jak się która za daleko wyrwała i wlazła gdzie nie trzeba. Podchodził ją wtedy z tyłu lub z boku i namawiał po swojemu do powrotu. Gdzie się tego nauczył nie było do końca wiadomo. Stasiak przygarnął go jak pies miał rok a może więcej. Nikt nie wiedział skąd się tu wziął i kto był jego panem wcześniej. Po prostu przyszedł do siedliska i się tu zadomowił. Kóz pilnował od zawsze. Sam wyznaczył sobie tą powinność i sprawował ją wyjątkowo sumiennie. On słuchał kozich dzwonków, kozy słuchały jego a ja siedząc wieczorami na tarasie słuchałam tej całej menażerii nie mogąc wyjść z podziwu jak ta psio-kozia machina sprawnie działa.
Tamtego wieczoru siedziałam tak właśnie na schodkach tarasu oparta plecami o pionową belkę ze zdjętymi butami kiedy ni stąd ni zowąd na moją duszę spłynął błogosławiony sen. Z nadmorskiego domostwa odleciałam do stolicy Rosji gdzie nie wiedzieć czemu zaczęłam brać udział w akcji wydobywania własnego samochodu z rzeki. Właśnie nadjeżdżał holownik, który miał mi pomóc w biedzie kiedy za uszami zadzwonił jakiś dzwonek i gwałtownie przebudziłam się niemal osuwając ze schodów. Potrząsnęłam kilka razy głową informując sama siebie, że chyba usnęłam. Rozejrzałam się dokoła. Kozy wędrowały pomału do szopy na spoczynek. Dzień miał się ku końcowi. Wyciągnęłam rękę po kubek, który opróżniłam przed chwilą z herbaty i zaczęłam szukać stopami kapci, które położyłam na schodku niżej. Nic tu po mnie - pomyślałam – kozy już się zbierają to i ja też się położę. Tylko gdzie ja te kapcie podziałam? Wydawało mi się, że je tu kładłam. Tylko gdzie? Rozejrzałam się po całym tarasie, schodkach i po ławeczkach. Nie ma. Zeszłam z tarasu żeby zerknąć czy może nie spadły gdzieś na trawę. Stanęłam na chwilę za domem rozglądając się za czerwonym kolorem obuwia kiedy nagle zza winkla wyłoniła się ona. Średnich rozmiarów koza, szara, z dzwonkiem na szyi, w drodze do szopy. Nasze spojrzenia spotkały się. Stałyśmy tak krótką chwilę mierząc się wzrokiem. Ja na boso z szeroko otwartymi oczami w rozkroku ona z do połowy już skonsumowanym moim trampkiem w pysku.
- smakują ci takie rzeczy? – zapytałam nie spodziewając się przecież odpowiedzi – zobaczysz, ja też ci zeżrę kapcie jak do mnie przyjedziesz ty cholero… - pogroziłam zwierzakowi i wróciłam na boso do domu. Bo co innego miałam zrobić w tak osobliwej sytuacji?


sobota, 1 września 2012

Pożegnanie

Z wakacji od Stasiaków wracałam niechętnie. Trzeba było rozstać się z gospodarzami, pękami ziół, poranną kawą na tarasie i kozami. Do samochodu Adam zapakował prócz obwarzanków suszonych jabłek i grzybów koszyk świeżego i dojrzałego koziego sera, którym zajadaliśmy się tu codziennie.
- spróbujemy przedłużyć sobie te wakacje w domu – powiedział zadowolony, że tyle dobra udało nam się tu zgromadzić w czasie pobytu – czas w drogę drodzy państwo! – zwrócił się do Tereski i Andrzeja, którzy teraz już nie byli żadnymi tam Stasiakami a po prostu dobrymi znajomymi znad morza, do których mówi się po imieniu i wraca co roku z największą przyjemnością.
- coś mi podpowiada, że zobaczymy się jeszcze nie raz kochani – powiedziałam obejmując Tereskę na pożegnanie – z resztą gdzie znajdziesz lepszą zielarkę dla joginów ode mnie – zażartowałam ściskając rękę Andrzeja.
- bądźcie zdrowi i przyjeżdżajcie jak tylko będziecie mogli…

Dom na wzgórzu znikał za oknem samochodu po woli. Chował się i znów wyłaniał zza drzew w miarę jak oddalaliśmy się na południe. Jakby się chciał pożegnać i jeszcze raz pomachać, jakby odprowadzał nas i wyglądał czy wszystko w porządku. Chował się pomału, stopniowo i niechętnie. Najpierw drzwi, potem okna, na końcu czerwony komin i czubki przydomowych kasztanów. Jechałam na przednim siedzeniu rozmyślając o tym co do licha teraz będę robić po powrocie do Warszawy. Nie miałam ani pracy ani nawet pomysłu na swoją przyszłość. Miałam za to jedną, cenną myśl w zanadrzu pożyczoną w czasie jednej z wieczornych rozmów od Stasiaków – przecież mogę robić wszystko, absolutnie wszystko, byle bym tylko nie straciła przy tej pracy własnej duszy.



Koniec